A gdyby tak zostawić obiad na gazie. Obrać ziemniaki, wrzucić mięso na patelnie, marchewkę pokrojoną w kostkę zalać wodą i wstawić na palnik. I niczego nie mieszać. Nie zmniejszać płomienia.
Żeby to kipiało. Wrzało i gotowało. Jak pulsująca krew w tętnicach. Jak roztrzęsione po nieprzespanych nocach ręce. I żeby to się wszystko przypalało. Żeby wypalało w sobie pokłady wody. By to wszystko WYŁO!
Gotowanie na ogniu w opcji full. By skrzyło się i rozgrzewało do czerwoności garnki. Zmieniać by to się zaczęło w jedną wielką kostkę węgla.
I żeby śmierdziało, jak życie gdy jest pod górkę i nieznośnie pocą się pachy. I by huczało dymem, ciemnym gęstym, by trącało sadzą, osiadającą później na mym wpół nagim ciele, rozłożonym niedbale na tacy parapetu.
Naczynia jak ziemia, która potrzebuje dobrotliwego wpływu minerałów i atomów , oraz pierwiastków pierwszych z martwych organów organizmów żywych.
Bo TUJE najlepiej rosną na cmentarzu.
Szukając przyszłości czuje skrzydła kiełkujące mi na plecach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz