my own privet Idahoo

my own privet Idahoo

środa, 25 kwietnia 2012

sleepless....

Deszcz nazmywał się tej nocy. Tyle szklanek, tyle talerzy. Taki pierwszy, wczesnowiosenny.... Zwiastował nadejście nowego. Plamy wody coraz bardziej rozchodziły się po moim ciele. Ja nękanym przez bezsenność, na Wojciechowym parapecie. Dym papierosowy nie mógł przebić się przez tą wodną kurtynę i co moment nawracał do mojego pokoju. Pod ciepły dach i bezpieczną pościel. I witałem się z ciemnością. Taką nie do końca przenikliwą, jasną, wspieraną latarnią wiszącą nad moim oknem. I ten świat połyskiwał. I kiedy przyszło odchodzić, pożegnać się...to oczy się nie zamykały. Trwały na posterunku, czekając na coś, co nie następowało. I kiedy umysł nie pracuje jak powinien, widzi się tak wiele rzeczy. Rozbłyski błyskawic i poświaty przedmiotów. I chyba świeczki postawione na śmietnikowym krześle się unosiły... I ja im wszystkim mówię cześć wtedy. Tak bez owijania w bawełnę. Z uściskiem dłoni i pocałunkiem w lico, a i z uniesioną jedną brwią, co by było najdoskonalej jak się da. I tańczyć i wirować mi to wszystko zaczyna nad głową. Spektakl światła, formy i dźwięku. Czterogodzinny, plus dwie przerwy na papierosa. I nagle witam się z ciemnością... na minut 43. 7:05 budzik.