Mamy siebie tak powoli. Na końcach palców się spotykamy.
Stykamy się tym, naszym życiem, które zmienia się tak diametralnie, choć cała
zewnętrza powłoka nawet nie drgnie. Tak szybko uciekają minuty, w porannym
pędzie, nie zdążysz nawet wypić kawy, już coś dzwoni, coś już każde nam znikać.
Biec przed siebie tak szybko jak tylko
się da i dalej niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Nie dane jest nam czekać.
Za szybą zmienia się krajobraz, przemykają polskie wsie,
pojedyncze domy , gdzieś rozrzucone po ciągle rosnących jeszcze lasach. Tam
znaleźli swoje miejsce, na tym uroczysku. Cztery ściany i dach. Tyle postawili,
tak żyją, bez tych technologii, po sąsiedzku z brzozą, młodnikiem, starą żwirownią.
Tak jest już im dobrze. Etapy swojego życia dostosowują do pór roku. Do
oczekiwania na wiosnę, do zimowej stagnacji i do rozkoszy lata, zimnego kompotu
z dziką miętą. Gdzie uroczystość to każdy poranek, to wspólny posiłek, wypita herbata.
Tak z rana tam na pewno jest herbata. Kawa później do ciasta, do słodkiego. Tak
tam na pewno się żyje i ratuje ich, że rano znów słyszą ptaki, tak jak my
budziki, że deszcz spokojnie siąpi a nie burza i że przymrozek w nocy ściął
tarninę, konfitura z niej pewnie lepsza niż antybiotyk. My wtedy czekamy na
tramwaj.
Nagle, kiedy już tego
wszystkiego masz dość, na końcach palców znów się spotkasz i masz pewność, że
jednak jesteś w dobrym miejscu.
„…mówili w domu o mnie, wiatr na pogodę…”